Za nim palił się suty ogień ze szczap i gałęzi, oświetlając pokój lepiej, od czterech kopcących świec na stole.
Oficera tego znamy.
Był to hrabia Gastein.
W ustach miał cygaro, a w ręku rewolwer.
Drzwi naprzeciw niego otworzyły się gwałtownie.
Weszło dwóch żołnierzy, prowadząc za ręce więźnia z siwą brodą, a trzeci prusak popychał go z tyłu kolbą.
Łatwo się domyślić że był to hrabia de Nathon.
W chwili gdy zagrzmiały strzały, poślizgnął się na zmarzniętym śniegu, upadł całem ciałem i przez kilka sekund leżał oszołomiony.
Gdy przyszedł do siebie, ujrzał się rozbrojonym i w ręku nieprzyjaciela,
— Panie — odezwał się po niemiecku do oficera — nie wierzyłem do dziś, ażeby żołnierze z narodu cywilizowanego, albo przynajmniej uważającego się za taki, pastwili się nad swymi więźniami.
Kapitan nic nie odrzekł.
Przyglądał się Henrykowi z wielką uwagą,
W kilka sekund uśmiechnął się z zadowolenia.
Przyłożył dwa palce do kasku, salutując po wojskowemu i zawołał po francuzku:
— Chyba się nie mylę ani trochę... Wszak z panem hrabią de Nathon mam zaszczyt mówić?
— W istocie — odparł zdumiony więzień jestem hrabia de Nathon.
— Widzę, że pan hrabia mnie nie poznaje...
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/546
Ta strona została skorygowana.