Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/62

Ta strona została skorygowana.

i słucha się z przyjemnością i podziela się zdanie najzupełniej.
Naraz głos starca stał się niepewnym, potem urywanym. Zająkał się, dźwięk głuchy, straszny wydobył się z gardła. Chciał wstać i upadł na siedzenie, głowa zwiesiła mu się na piersi, jęk ustał i p. de Franoy pozostał niemym, nieruchomym, podobnym do trupa.
— Ojcze!.. mój ojcze... — krzyknęła Berta, zdjęta niewysłowioną rozpaczą i rzucając się na kolana przed hrabią, którego pochwyciła ręce — mój ojcze, co ci jest?.. Odpowiedz mi!..
Ale to samo wciąż było milczenie straszliwe, ta samą złowroga sztywność,
— Ojcze, odezwij się, na miłość boską!.. — wołało dalej dziewczę, dusząc się od łkań, wyrywających się z serca do ust. — Czyż nie widzisz, jak mnie przestraszasz?.. Mój Boże!.. mój Boże!.. ręce ma zimne!.. jak lód!.. co mu jest? co jemu może być? trzeba go ratować!.. ratować!.. Panie Sebastyanie ratuj!.. ale powiedz mi przedewszystkiem czy jeszcze żyje?..
Sebastyan, również przestraszony jak młode dziewczę, ukląkł przy nim, podniósł trochę rękę hrabiego, ścisnął za dłoń i poszukał żyły. Skóra była chłodna i wilgotna, ale pod palcem poczuł puls, słabo bijący.
— Uspokój się pani... żyje, — wyrzekł drżącym głosem.
— O! dziękuje Ci Boże! — szepnęła Berta. — Ale co mu jest? — powtórzyła.
— Niestety! nie jestem doktorem... Nie wiem, co