Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/68

Ta strona została skorygowana.

krzejsze było wrażenie, będę spokojną... silną... Zresztą za nic w świecie nie odeszłabym od ojca w tej chwili.
Doktór skłonił się, nic więcej nie rzekłszy, i skinąwszy na Sebastyana, ażeby się zbliżył ze świecą, gdy tymczasem służący trzymał miednicę, ukłuł lancetem w żyłę.
Sekunda, dwie sekundy upłynęły, otwór z ukłucia był zupełnie suchy. Czoło lekarza zmarszczyło się mimowolnie pod wpływem wzrastającego niepokoju,
Nareszcie ukazała się kropelka ciemna, pasek prawie czarny pociekł wzdłuż ręki, potem krew buchnęła gwałtownie.
Zmarszczki u doktora rozproszyły się, a z piersi odezwało się pełne ulgi westchnienie. Krew płynęła coraz obficiej i stawała się coraz mniej ciemną.
Naraz p. de Franoy otworzył oczy, podniósł się sam na łóżku, bez niczyjej pomocy, spojrzał najprzód na rękę, potem z kolei na Bertę, kapitana i doktora, odezwał się głosem silnym i dźwięcznym:
— A! to pan, panie doktorze... dobry wieczór. Pono puszczałeś mi pan krew... widocznie bardzo tego potrzebowałem... Przestraszyliście się, bo widzę to z twarzy u was wszystkich... Cóż się tu więc stało?.. Siedzieliśmy w altanie... zdaje mi się, jakby mnie kto kijem palnął w głowę... więcej już nic nie pamiętam...
— Uległeś jenerale, omdleniu... — odpowiedział doktór.
— Omdleniu! — powtórzył p. de Franoy — delikatne to słówko, ale wiem, że co do mnie znaczy ono tyle co uderzenie krwi!.. O! znam ja się na tem i poj-