Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/98

Ta strona została skorygowana.

rozlegało się klapanie jego sabotów na cały głos wołał:
— Sebastyanie! hej! Sebastyanie! chodźże! chodź!. Pan jenerał jest tak grzeczny, wyświadczył nam honor... przyjechał do nas...
Drzwi się otworzyły w głębi i ukazał się młody kapitan w kurtce białej flanelowej z czarnym szamerunkiem i pantoflach eleganckich na nogach.
Zbliżył się żywo do pana de Franoy a ująwszy go za ręce, odezwał się ze wzruszeniem:
— A jenerale jakżeś łaskaw, jakżeś dobry, żeś do nas przyjechał... jakże jestem szczęśliwy... Czy raczysz wejść do mego pokoju?..
— A to dobre — odezwał się ojciec Gérard — zabaw pana jenerała, a ja tymczasem umyję się... Od tej gnojówki pokój bym zapowietrzył...
I mer odszedł, a Sebastyan prowadził już hrabiego do tego pokoju, który dzięki meblom, kupionym za tysiąc pięćset franków u tandeciarza w Baume-les-Daumes uchodził w Hantmont za urzeczywistnienie ostatniego wyrazu przepychu i komfortu.
Młody kapitan zaczerwienił się, spostrzegłszy, że spojrzenie jenerała mimowolnie zatrzymało się na dużym bukiecie zwiędłych róż w ozdobnym wazonie fajansowym, stojącym na stoliczku, przykrytym dywanikiem tureckim, przywiezionym z Afryki.
Ale pan de Franoy nie był zdolny do zastanowienia się głębszego i występowania z podejrzeniami, z powodu takiej bagatelki. Pomyślał sobie poprostu, że te róże dla tego stały tu zwiędłe, że zapomniano zastąpić ich świeżemi, i więcej się niemi nie zajmował.