Stół, przy którym siedzieli, znajdował się obok okna wielkiej sali na dole. I starzec, nachylając się trochę, co czynił dosyć często, widział wszystko, co się działo w sali.
Na parterze, zarówno jak i na pierwszem piętrze, dobre wina zaczynały rozwiązywać języki, mówiono już głośniej, jakkolwiek o tyle, o ile pozwalały względy przyzwoitości.
Natłoczenie gości czyniło w sali upał nieznośny. Otworzono okna, dla dostępu powietrza.
Robert Verniere niosąc do ust kieliszek, napełniony szampanem zawołał:
— Na cześć niezatartej pamięci mego ukochanego i nigdy nieodżałowanego brata, Ryszarda Verniere!
— Na cześć pamięci naszego szanownego i nieodżałowanego pryncypała, Ryszarda Verniere! odpowiedzieli robotnicy, poruszeni do głębi duszy.
Słyszał to starzec, który jadł śniadanie na dworze. Dreszcz przebiegł mu po ciele.
Robert, być może sam przerażony, uczuł krew napływającą mu do twarzy. Poszedł do jednego z otwartych okien. Pod tem właśnie oknem siedział starzec, który na jego widok pochylił głowę i wyrzekł po niemiecku, jakby się zwracał do swej towarzyszki:
— Nie lękaj się niczego, ja czuwam. Za kilka dni wszystko się skończy, dziewczynka zniknie.
— O’Brien, wyszeptał, Robert poznawszy głos.
Magnetyzer, bo to był on, położył palec na ustach i przybrał poprzednią postawę.
Strona:X de Montépin Marta.djvu/104
Ta strona została skorygowana.