bezkarność, jaką mu przyrzekano, czy nie kryją w sobie jakiej zasadzki. Gdy milczał, baron Schwartz powtórzył:
— No czy się zgadzamy?
— Trzeba mi czasu do namysłu, odpowiedział Robert głosem głuchym.
— Czy to ukryta odmowa?
— Nie. Ja nie odmawiam, lecz chcę się namyślić.
— Przecież zrozumiałeś mnie pan dobrze? Więc dlaczego się pan wahasz?
— Bo zastanowienie jest konieczne. Nie można brać tak lekko postanowienia tak ważnego.
— Niech i tak będzie. A list cyfrowany?
— Nie zrobię z niego użytku, powinieneś pan to zrozumieć, tylko w razie napaści z pańskiej strony. Możesz więc pan być spokojny, jak ja nim jestem.
— Byłeś pan u O’Briena w przeddzień jego zniknięcia?
— Być może, ale dopiero od pana dowiedziałem się o jego zniknięciu.
— Przyznaj pan, że to on ci oddał list, z którego broń masz przeciw nam.
— Nie zaprzeczam tego bezwzględnie, a zresztą z listu tego ja nie czynię broni, tylko tarczę.
— Więc utrzymujesz pan, że nie wiesz, gdzie się znajduje amerykanin?
— Tak, utrzymuję, bo to prawda.
— Powiedz pan raczej, że mi nie ufasz.
— Gdyby tak było, przyznaj pan, że początek rozmowy z panem, dawałby mi do tego prawo. Robert wstał, postanawiając nie przedłużać rozmowy. Proszę pana o miesiąc do namysłu, wyrzekł dalej, czy dasz
Strona:X de Montépin Marta.djvu/172
Ta strona została skorygowana.