rzeniami, uczynionemi mu w przeddzień przez kuzynkę, przyglądał się uważnie Filipowi. Ten, ucałowawszy matkę, zbliżył się do Aliny, i ściskając ją za rękę, to bladł to się czerwienił. W zachowaniu się młodej panienki znać było pewne pomieszanie.
— Matylda ma słuszność, rzekł do siebie Henryk. On ją kocha! To bije w oczy! Jakim sposobem ja tego wcześniej nie spostrzegłem.
Robert doskonale panował nad sobą, ukrywając trapiące go myśli.
— Czy pana Savanne niema w domu? zapytał Henryka.
— I owszem jest, drogi panie, odpowiedział młodzieniec. Stryj spodziewał się panów nieco później i zapewne pracuje w swoim gabinecie, jak to czyni codzień, nawet w niedzielę, aż do śniadania.
— Czy nie moglibyśmy mu uścisnąć ręki, nie przeszkadzając w pracy?
— Byłby już swą pracę przerwał, gdyby wiedział o przybyciu panów. Może panowie pozwolą, że ich do niego zaprowadzę?
— Prosimy.
Henryk Savanne skierował Roberta i Filipa na pierwsze piętro, gdzie się znajdowało mieszkanie Daniela, i zapukał zlekka do drzwi gabinetu.
— Proszę! odezwał się urzędnik.
— Mój drogi stryju, rzekł młodzieniec, wchodząc, pan Verniere i pan de Nayle przychodzą cię przywitać.
Sędzia śledczy zerwał się szybko z krzesła i poszedł
Strona:X de Montépin Marta.djvu/217
Ta strona została skorygowana.