kroków przechodnia, podniosła się nawpół.
Amerykanin poszedł dalej. Ociemniała, nie słysząc już nic, wyciągnęła ręce ku Marcie, przy niej leżącej, dotknęła jej ubrania i przekonawszy się, że jest, znowu się wyciągnęła, znużona snem.
Magnetyzer, w ukryciu po za drzewami, przystanął i szpiegował znowu.
— I ona także zasnęła! Teraz czas!
I podążył w jej stronę. Nagle zatrzymał się z gniewem. Niewidoma podniosła się raptownie, i zbliżywszy się jeszcze bardziej do znanych nam sztachet, nadstawiła uszu, chcąc przysłuchać się odzywającym głosom, po drugiej stronie.
— Co się jej stało? Dlaczego tak słucha? pytał sam siebie amerykanin.
Oto co się działo. Śniadanie u Daniela Sawanne skończyło się i po kawie kilku gości rozeszło się po parku, ażeby używać chłodnego powietrza pod wielkiemi drzewami.
Robert przechadzał się po parku z Klaudjuszem Grivot. Obadwaj zeszli w aleję ciągnącą się wzdłuż sztachet od strony Marny, rozmawiali półgłosem, chociaż przypuszczali, że są zupełnie sami. Właśnie mówił Klaudjusz:
— Boję się tego O’Briena. Niezręczność jaka z jego strony mogłaby nas zgubić niechybnie.
O’Brien! To nazwisko usłyszawszy po za sztachetami, osłoniętemi płótnem, pani Sollier wstała prędko i zbliżyła się do miejsca, zkąd się odzywały głosy.
Strona:X de Montépin Marta.djvu/250
Ta strona została skorygowana.