pan zrozumieć całą doniosłość i przyjm moje ukłony.
Filip nie miał wątpliwości. Wiedział, że baron Schwartz pełni w ambasadzie niemieckiej poważne obowiązki. Pojechał na ulicę Verneuil.
Wilhelm Schwartz siedział w swym gabinecie, odczytując korespondencje, nadesłane mu z ambasady:
Jeden z tych listów, wskazywał mu jaką drogą ma przesłać nabyte od Roberta plany i modele do Niemiec.
Właśnie leżały one w kącie gabinetu, gotowe do upakowania.
Oprócz wywiadowców niemieckich i zaprzedańców francuskich nikt nie przestąpił progu tego gabinetu.
Była godzina dziewiąta. Dzwonek od ulicy dał się słyszeć. Lokaj poszedł otworzyć, a znalazłszy się wobec osoby nieznajomej, zapytał po niemiecku:
— Czego pan sobie życzy?
W tymże języku odpowiedział Filip:
— Widzieć się z panem baronem Schwartzem.
Służący zawahał się przez chwilę, poczem odparł:
— Pana barona niema.
Filip zauważył to wahanie i podchwycił:
— Wiem, że pan twój jest w domu. Muszę się koniecznie zobaczyć z nim w pilnym interesie. Uprzedź go o mem przybyciu.
Ta pewność siebie zaimponowała lokajowi.
— Czy pan przychodzi w imieniu czyjem? zapytał.
Filip odrzekł śmiało na to półgłosem:
— Od pana Roberta Verniere z Saint-Ouen...
Zaledwie wymówił nazwisko ojczyma, służący otwo-