ślonego przez niewidomą.
Od dnia zbrodni, Robert zapuścił włosy i nie strzygi brody tak spiczasto. Nic z tego, co powiedziała pani Sollier, nie mogło dotyczyć go w szczególności.
— Czyś pani nie zauważyła czego bardziej charakterystycznego? zapytał pan Savanne. Bo ten rysopis nieokreślony nie może być użyteczny.
— Rysopis jest nieokreślony, to prawda, ale będę mogła to poprzeć jedną rzeczą, jak to podobno mówią, dowodem rzeczowym.
Robert zaczął drżyć znowu. Cóż to może być za dowód? Usiłował jednak zwalczyć niepokój, dławiący go za gardło, i czekał.
— Czy sądzisz pani, że morderca działał sam? podchwycił sędzia.
— Nie. Było ich dwóch.
— Na czem pani opierasz to twierdzenie?
— Wśród najzawziętszej walki, gdy podwajałam krzyki o pomoc, rozległ się strzał od strony parkanu, zobaczyłam światło i padłam.
— Zatem było dwóch ludzi rzeczywiście i kula, która panią ugodziła, nie pochodziła z tej broni, która zabiła Ryszarda Verniere. Mamy tego już dowód. Ale czy widziała pani tego drugiego mordercę?
— Nie, panie.
Głęboka cisza panowała w gabinecie.
Robert i Klaudjusz zachowywali pozorny spokój, którego wcale nie mieli w duszy. Zamieniali z sobą, ukradkowe spojrzenia, odgadując nieznaną i nieokreśloną chmurę, która zawisła nad nimi.
Strona:X de Montépin Marta.djvu/40
Ta strona została skorygowana.