próbować szczęścia w wielkich miastach europejskich, ale do czasu mego wyjazdu możesz pan na mnie liczyć zupełnie.
— Jak pan możesz liczyć na mnie, wyrzekł Robert, ściskając rękę magnetyzera. Pomimo to wszystko jednak boję się jeszcze.
— Czego się pan nadewszystko boisz?
— Przedmiotu, który pozostawiłem bezwiednie w ręku kobiety, z którą walczyłem. Przedmiot ten obwiniać mnie będzie zawsze i może się stać kiedyś dowodem rzeczowym, przygniatającym.
— Cóż to za przedmiot?
— Brelok, który się zerwał z mego łańcuszka od zegarka; stanowił on pieczątkę.
— I może z pańskiemi cyframi?
— Nie, nie z mojemi, tylko z cyframi pierwszego męża mojej żony.
— A! do djabła! Czy ten brelok oddany został sędziemu śledczemu?
— Tak, lecz on oświadczył, że to go nie naprowadzi na żaden ślad.
— Więc co panu na tem zależy?
W tej chwili dwa razy zapukano do drzwi saloniku.
— Proszę, rzekł O’Brien.
Drzwi się otworzyły i wszedł Pomerańczyk.
— Druga wybiła, panie doktorze, odezwał się, w poczekalni niecierpliwi się dużo osób, między innem i stara niewidoma, przyprowadzona przez dziewczynkę. Przyszła pierwsza i dałem jej numer pierwszy.
Robert drgnął. To drgnięcie, chociaż lekkie, nie u-
Strona:X de Montépin Marta.djvu/74
Ta strona została skorygowana.