Po chwili przekroczyła próg pani Sollier, którą Marta prowadziła za rękę.
Wchodząc do sali, powleczonej na czerwono, i którą światło z zewnątrz, tamowane roletami czerwonemi, oświetlało w sposób fanstastyczny, dziecko, zdjęte dreszczem, zatrzymało się i przycisnęło do babki.
O’Brien zauważył wrażenie, sprawione na małej dziewczynce dziwactwem obicia i umeblowania.
— Zbliż się, moja mała, rzekł głosem bardzo łagodnym. Nie bój się i przyprowadź bliżej osobę, z którą przyszłaś, bo zdaje się, że ona niewidoma?
— Tak, panie, odpowiedziała Weronika.
— Doktor ujął panią Sollier za rękę i zaprowadził aż do fotelu o dwa kroki na estradzie, gdzie panowała panna Mariani, przybrana w rodzaj peplonu z białej materji.
Posadził ją.
Marta, bardzo prędko uspokojona, usiadła na pierwszym schodku estrady i ztamtąd wzrokiem ciekawym rozejrzała się po sali, przyglądając się każdej rzeczy, aż wreszcie utkwiła oczy w twarz jasnowidzącej.
— Czy pani jesteś ociemniałą od urodzenia? zapytał O’Brien Weronikę.
— Nie, panie.
— Odkąd pani jesteś dotknięta ślepotą?
— Prawie od pół roku.
— Czy ta ślepota następstwem jest ran, po których widzę blizny?
— Tak, panie.
Strona:X de Montépin Marta.djvu/77
Ta strona została skorygowana.