— I zjesz ze mną obiad?
— Przyrzekam.
— A! potem będziesz częściej przychodził?
— Jak tylko będę mógł, najczęściej. Wiesz dobrze, moja droga opiekunko, jaka to dla mnie radość, gdy mogę się z tobą zobaczyć.
— Poczciwe dziecko.
Maurycy pocałował panią Rosier, która mu odpłaciła z procentem i odprowadziwszy go następnie do sieni, patrzyła, jak ze schodów schodził, a gdy następnie znikł, wróciła do pokoju, upadła na krzesło, oczy zasłoniła rękoma i zapłakała.
Boleść biednej kobiety zwolna przeminęła, ale kiedy łzy jej wyschły, kiedy łkania przestały już wstrząsać piersią, twarz zachowała jednak ślady silnego cierpienia:
— Tak.. tak... potem, a lepiej nigdy... — wyszeptała głucho, dziko oglądając się dokoła.
Jeżeli się ożeni teraz, jeżeli się ożeni kiedykolwiek, trzeba będzie odkryć przed nim tę straszną tajemnicę, trzeba mu powiedzieć, że w więzieniu się rodził z ojca występnego... zabójcy!... że ojciec ten nazywał się Piotr Lartigues, że uciekł z galer, a matka jego, Aime Joubert, teraz znana pod nazwiskiem Rosier, piętnaście lat służyła w policji...
Powiedzieć mu to, mój Boże! Czyż wtedy kochać, mnie będzie jeszcze to dziecko? Czy nie pogardzać będzie i przeklinać?
U drzwi zapukano z lekka.
— Wejdź — rzekła biedna kobieta.
Służąca otworzyła drzwi i zapytała:
— Można dać obiad? Późno już...
— Dobrze. Magdaleno, możesz już podać.
Pani Rosier przeszła do pokoju jadalnego i siadła przy stole sama jedna.
Niechaj Maurycy jedzie sobie do Brebanta na wielki obiad, na który hrabia Iwan Smoiłow zaprosił w przeddzień gości wicehrabiego Guya d‘Arfeuille.
Cofnijmy się trochę wstecz i towarzyszmy karetkom, które wiozły do hotelu Wielkiego naczelnika policji śledczej, komisarza do spraw sądowych, agentów, tudzież handlarza wianków z ulicy Ro-