— Mówiłem panu naczelnikowi — ośmielił się wrócić handlarz wianków — że widziałem, jak wstąpił do Brebanta.
— A wczoraj jadł tam obiad — zawołał naczelnik policji śledczej — może i dzisiaj tam zajada.
— Bardzo być może.
— Jodelet, siadaj do jednej z naszych karetek i jedź do Brebanta. Tam dowiesz się, czy nie znajduje się taki a taki Rosjanin.
Agent oddalił się pospiesznie.
— A my panowie — mówił dalej naczelnik policji śledczej — uzbrójmy się w cierpliwość i wsiądźmy do drugiej karetki, której każemy podjechać do hotelu, ażeby pilnować wejścia.
Co powiedziano, to uczyniono. Upłynęło pół godziny, trzy kwadranse, wreszcie godzina.
Hrabia Iwan Smoiłow nie wracał i nie widać też było Jodeleta.
Zmrok zapadał. Na bulwarze już wszędzie palił się gaz. Nareszcie zjawił się Jodelet.
— I cóż? — zapytał naczelnik.
— Będziemy go mieli.
— Czy to nadzieja, czy pewność?
— Pewność!
— Brawo! Więc dokąd mamy jechać?
— Do Brebanta.
Było trzy kwadranse na ósmą.
Wielkie oburzenie panowało w restauracji na bulwarze Poissoniere. W sali, którą czytelnicy nasi już znają, znajdowali się prawie wszyscy młodzi ludzie, co w przeddzień będąc gośćmi wicehrabiego Guya d‘Arfeuilla, teraz stali się gośćmi hrabiego Iwana Smoiłowa.
Dwóch tylko osób brakowało, Maurycego, zwykle punktualnego i barona Pascala de Landilly, który zawsze się spóźniał.
Rozmowa toczyła się o błahych rzeczach, goście jedli, zakąski, gawędząc o skandalach paryskich, nowych sztukach i maskaradach, które wkrótce zacząć się miały w nowej Operze.
Tylko Rosjanin i Oktawja, nie brali udziału w tej ogólnej rozmowie. Siedząc na kanapie obok młodej kobiety, młody Rosjanin wyglądał na bardzo zakochanego.
Oktawja uśmiechając się, słuchała komplementów, jakiemi ją obsypywał z porywającą wymową.
Drzwi się otworzyły od sali i wszedł nareszcie Maurycy z Paskalem de Landilly.
Maleńka ptasia głowa tego ostatniego znikała literalnie w ogromnym szalu i podniesionym kołnierzu paltota.
— A, moi drodzy, co za czas, co za czas, — rzekł rozradowanym