waniem w świecie, w towarzystwach, gdzie mąż jej nie towarzyszył.
Ludwik Bressoles daremnie walcząc z temi upodobaniami światowemi, pozostawił wreszcie żonie zupełną swobodę.
Nieraz też go dochodziły skandaliczne pogłoski, obiegające po salonach paryskich, o płochości jego żony.
Udawał, że wieściom tym nie dawał żadnej wagi.
Z tego nie należy wnioskować, że mało cenił honor imienia, ani przywiązania, ani szacunku wiedząc, że pozbawiona jest uczucia moralności a zatem niepoprawną — że usiłował więc potykać się z niemożebnością i że nie zwracał uwagi na plotki.
Jednakowoż pewnego dnia zdarzył się fakt, który zniewolił go spojrzeć na rzeczy z innego punktu widzenia.
Było to wyjście z pensji córki jego Marji.
Tego dnia powiedział sobie zdrowo rozumując, a dar ten w wysokim stopniu posiadał, że postępowanie matki może zaszkodzić córce i postanowił myśli te w tym względzie oznajmić pani Bressoles.
Zamiar ten stanowczo powziął, wszelako czuł taki wstręt do odmawiania niektórych nałogów, że dotąd jeszcze nie przystąpił do tej rozmowy, aczkolwiek Maria opuściła pensję przed trzema już miesiącami.
Nieśmiałym wcale nie był, ale przewidywał jedną z tych scen gorących, w jakich kobiety brak słuszności starają się zastąpić przebiegłością połączoną ze spazmami i łzami.
A Ludwik Bressoles, powtarzamy, lubił nadewszystko spokój wiedział, że wszelkie gwałtowniejsze wruszenią zgubnie oddziałać mogą na jego zdrowie.
Niektórzy ludzie sądząc z pozoru, uważali Ludwika Bressoles za patentowanego egoistę.
Ale byli w błędzie.
Były budowniczy cierpiał wiele i nie chciał cierpieć więcej.
Nieszczęśliwy w domowem pożyciu, niezawodnie gorzkoby żałował — że połączył swe życie z kobietą niegodną, gdyby nie córka którą uwielbiał i dla której zapomniał o matce.
Sama Walentyna wywołała rozmowę, od której wciąż się tak uchylał.
Pani Bressoles skończyła już lat czterdzieści, ale można ją było najwyżej liczyć na trzydzieści.
Była bardzo ładna kobieta, wzrostu dosyć wysokiego, kibić miała wysmukłą i zgrabną — włosy złocisto-kasztanowate, niezwykle bujne, rysy delikatne przy ożywionej twarzy, oczy duże, to zamyślone, to wyzywające.
Usta jej nieco grube i czerwone jak dojrzałe wiśnie, rozchylając się, pozwalały widzieć drobniuchne zęby kształtne i olśniewającej białości.
Rączki jej były iście arystokratyczne to też Walentyna lubiła się niemi popisywać, na balach odsłaniając je całe.
Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/187
Ta strona została skorygowana.