— Tak.
— Co ci do tego? — zapytał Bressoles, ażeby przerwać te niemiłą rozmowę.
— Daj pokój — rzekła Walentyna — nie z tobą rozmawiam, lecz z tą panią.
I dalej wypytywała:
— Ile pani ma lat?
— Zdaje mi się dwadzieścia dwa.
— Rodziła się pani w Paryżu?
— Nie wiem.
— A gdzie się pani wychowała?
— Na prowincji.
— U kogo?
— U mamki, do której mnie oddano.
— Do której rodzice oddali?
— Jakiś człowiek, który w nocy przyszedłszy do wieśniaczki mej mamki; następnie zostawił mnie u niej.
Usłyszawszy ostatnie słowa Symony, pani Bressoles zmarszczyła mimowolnie brwi.
Potrzebowała zaledwie dwudziestej części sekundy, ażeby ukryć wzruszenie i spytała jeszcze:
— Nigdy nie widziałaś pani tego człowieka?
— Nigdy.
— Ale przecie musiał przynajmniej powiedzieć wieśniaczce, jak się nazywa?
Pozostawił zapewne u niej pieniądze, potrzebne na wychowanie pani?
— Rzeczywiście, — zostawił jakieś pieniądze, ale ile, nie wiem, i obowiązał się przysyłać jeszcze więcej w oznaczonych terminach, tak przynajmniej mówiła mi wieśniaczka.
— Bez wątpienia, nie dotrzymał obietnicy.
— Przez kilka lat, a potem przestał przysyłać pieniądze. Człowiek ten kazał mej mamce nazywać mnie po prostu Symona.
Walentyna chciałaby wypytywać jeszcze, ale nie mogła wobec męża.
Krótkie opowiadanie Symony obudziło w niej wspomnienia o tem, co zdarzyło się przed dwudziestu dwu laty.
Nie przypuszczała naturalnie, ażeby to dziewczę mogło być jej nieprawną córką, porwaną przez jej brata Armanda Dharvilla, o któ-