Wkrótce po godzinie dziewiątej dzwonek u drzwi oderwał ją od roboty.
Poszła otworzyć. Na progu stał Jodelet i Martel.
Zobaczywszy siostrę z zakonu świętego Wincentego a Paulo, zupełnie im nieznaną, obaj agenci cofnęli się w tył.
— Przepraszamy cię, siostro — niezawodnie się omyliliśmy — odezwał się Jodelet zmieszany.
Agentka uśmiechnęła się.
— Nie, moi przyjaciele, — odparła.
— Nie omyliliście się. Chodźcie.
Aime Joubert zamknęła drzwi i zaprowadziła przybyłych do saloniku.
— Więc razem będziemy pracowali — rzekł Jodelet wesoło.
— Tak, mój przyjacielu. Panowie członkowie sądu i prefektury prosili mnie, ażebym wam dopomogła.
— Czy przynieśliście mi wszystkie nazwiska podróżnych, którzy wyjechali z hotelów dnia następnego po tym, kiedy zbrodnia została spełniona?
— Niepodobieństwem było we wszystkich hotelach obejrzeć książki, gdyż czasu brakło. Ale teraz agenci zajmują się tem bez przerwy, to zaś, co zdałano spisać od godziny siódmej do północy przyniosłem już pani.
— W ilu okręgach obejrzano hotele?
— W ośmiu. A do wieczora zobaczą jeszcze w dwudziestu.
— Dużo już macie nazwisk?
— Ze dwadzieścia najwyżej.
Jodelet podał pani Rosier ich listę.
— Bardzoś dobrze pan uczynił — odrzekła. — Zaczekam na resztę, które proszę panów przynieść mi dzisiaj wieczorem o dziesiątej tutaj.
— Wielu teraz jest recydywistów w więzieniu?
— Około stu dawnych galerników i więźniów.
— Dobrze. Potrzebuję nazwisk, bo chciałabym wiedzieć, czy nie ma między nimi jakich starych moich znajomych.
— O! zapewne się znajdą!
— Bardzo dobrze. Każcie panowie śledzić tych ludzi, żebym jak najprędzej dowiedzieć się mogła o ich zwyczajach.
— To i wszystko na teraz. Muszę iść do prefektury.
— Zatem do wieczora?