ła, ażebym pana nie zauważyła choćby w lasku, na wyścigach, albo w teatrze.
Walentyna mówiła dalej:
Pokaż mi się pan z twarzy, która zapewne znaną mi jest, ona mi powie, czy mam panu wierzyć, a oczy pańskie powiedzą, czy mam zawierzyć miłości, o której mówią pańskie usta.
— A pani także zdejmie maskę? — spytał Maurycy tonem namiętnym.
— Pozwoli mi pani zachwycać się temi rysami, które taić uwielbiam?
— Dobrze! — szepnęła Walentyna.
Maurycy zdjął maskę.
Wiemy, że był bardzo przystojny. Walentyna poczuła, że serce jej mocniej, niż kiedykolwiek bić zaczęło.
Oczy jej utonęły w płonących źrenicach młodzieńca.
Uśmiech przemknął po ustach Maurycego. Pomyślał sobie:
— Grać komedję miłości bardzo przyjemnie ale nie zawadziłoby jednak widzieć twarzy jej, która jest przedmiotem mych zapałów.
I wyciągnął rękę ku masce — ażeby ją Walentynie zdjąć. Pani Bressoies nie dozwoliła tego jednak i sama zdjęła białą atłasową półmaskę.
Maurycy drgnął, zdumiony pięknością, której kusicielskiego wdzięku wcale nie przypuszczał.
W tej chwili dwa razy zapukano do drzwi loży. Walentyna zerwała się z kanapki i odskoczyła od Maurycego.
Gdy w loży Maurycego odgrywała się powyżej opisana scena, inny znów epizod odgrywał się w innej stronie sali.
Piotr Lartigues przystąpił do czarnego domina w masce z czerwoną koronką, które okrągłem okienkiem wyglądało na salę.
Verdier znajdował się właśnie przy nawpół otwartej loży, gdzie się zebrały jakieś maski i kłóciły się zawzięcie.
Udawał — że całą uwagę zwraca na tę sprzeczkę, lecz starał się nie spuszczać z oczu ani domina, ani Lartiguesa.
Ten poszedł do nieznajomej i bardzo poufale objął ją wpół.
Zaczepiona obróciła się w mgnieniu oka i zmierzywszy pogardliwym wzrokiem zbyt zuchwałego galanta, zawołała:
— Co znaczy to zuchwalstwo? Idź pan sobie, widocznie za kogo innego mnie pan bierze.
Odpowiedź ta wcale nie onieśmieliła Lartiguesa.
— E! piękna pani — odrzekł, nie dbając o zmianę głosu. —