Agentka miała jeszcze nadzieję, że spotka którego agenta policji śledczej, że da mu znak, dlań zrozumiały, dla zbioru z dziesięciu agentów gotowych pospieszyć jej z pomocą.
Ze swego obserwacyjnego stanowiska Verdier wszystko widział.
Kobieta w czarnem dominie dziwną mu się wydała.
To, co się stało, było niezwykle w jego oczach podejrzanem.
Dlaczego Lartigues zdjął rękawiczkę i pokazał rękę?
Dlaczego nieznajoma zadrżała, spojrzawszy na tę rękę?
Wszystko to było jakoś nienaturalne. Verdier śledził wzrokiem tę parę i chciał za nią iść, kiedy kilka słów, powiedzianych przy nim przez dwóch ludzi w kostiumie doktorów molierowskich, zwróciło jego uwagę.
— O! o! — mówił z nich jeden, którym był Galoubet. — Nasza naczelnikowa złapała jkiegoś wielbiciela i zdaje się, że dlatego nas zwolniła. To osobliwa kobieta!
— Oni znają tę kobietę — pomyślał Verdier, nastawiając uszu.
Koledze odpowiedział Sylwan Cornu.
— Nie miała po co sprowadzać nas do opery. Chce tutaj złapać majsterka z cmentarza Pere Lachaise.
— Wolałbym iść pod czarną kulę! Tam weselej.
— Proszę, wybredniś!... A ja jestem kontent, że mogę już bywać wszędzie. Chciałbym do końca życia służyć przy naczelnikowej. Przy niej człowiek może się napatrzeć różnych rzeczy.
— Każdy ma swój gust. Ja wolę „Czarną Kulę“.
Verdier nie słuchał już dłużej molierowskich doktorów.
Z pierwszych ich słów zrozumiał, że są to policjanci pod dowództwem kobiety, którą Lartigues w tej chwili prowadził pod rękę.
Więc mniemanemu kapitanowi Van Broke groziło nieuniknione niebezpieczeństwo.
Ani sekundy nie tracąc, Verdier rzucił się w ślad za tą parą, ażeby uwolnić Lartiguesa z rąk niebezpiecznej towarzyszki.
Lecz para ta znikła. Verdier szybko zbiegł ze schodów na korytarz pierwszego piętra, zapchany tłumem.
Przechodząc obok Maurycego loży, dwukrotnie zapukał do drzwi.
— To właśnie stuknięcie przerwało upojenie — pod wpływem którego znajdowała się Walentyna Bressoles i młody człowiek.
Maurycy rzucił się do drzwi, lecz poznawszy tego, kto puka, zapytał nieco wzruszonym głosem: — Co?
Verdier nachylił się do niego i szepnął mu kilka słów.
Syn Aime Joubert bardzo zbladł i zadrżał.
Zwrócił się do Walentyny i rzekł do niej:
— Przepraszam panią, muszę na chwilę odejść, ale zaraz wrócę.
Wyszedł, zamknął drzwi za sobą i pociągnął Verdiera za rękę, szepcąc:
Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/280
Ta strona została skorygowana.