całą noc nie zamykał oczu. Myślał, w jaki sposób po latach dwudziestu trzech odnaleźć ślady Armanda Dharville, który, dobrowolnie wyjechał z Francji na zawsze. Wydało mu się to istotnie bardzo trudnem zadaniem. Dokąd się udał Armand Dharville, opuściwszy Francję? W jakim kraju, czy w mieście lub miasteczku osiadł? Czy jeszcze żyje?
— Prawie nie można liczyć na dobry rezultat — wyszeptał — jednak spróbuję.
Zresztą nie było to dlań jedyna troska. — Przestraszyła go najbardziej miłość Alberta do córki Walentyny. Jak wyrwać z młodego serca miłość czystą, zakorzenioną już głęboko? Wyrywając ją, czy nie można i serca rozedrzeć?
Paweł de Gibray dobrze znał swego syna, którego wychował w zupełnem poszanowaniu dla obowiązków.
Wiedział, że ma charakter szlachetny, wiedział i o tem jednak, że jest nieugięty. Kochając z zapałem po raz pierwszy w życiu duszą i sercem, uczuciu się temu oddawszy, czyż zapomni o uwielbianem dziewczęciu, któremu on, ojciec, mógł to tylko zarzucić, że jest córką takiej matki...
Podobne przypuszczenie wydawało się niemożebnem.
A jednak Paweł de Gibray pomyśleć ani mógł, ani chciał, ażeby Albert wszedł do rodziny Walentyny Dharville, która była kiedyś niegodną kochanką, występną matką.
Po nocy bezsennej sędzia śledczy wyszedł z domu z podwójnem postanowieniem szukania Armanda Dharvilla i zwalczania wszelkiemi sposoby miłości Alberta ku Marji Bressoles.
Zamknąwszy się w gabinecie sądowym, — wsparł głowę na ręku i zaczął plany obmyślać.
Wiedząc, że ojciec Walentyny pochodził z Chalons, wziął blankiet i napisał do mera tego miasta z zapytaniem, czy nie wie, gdzie przebywa Armand Dharville.
— Po odebraniu odpowiedzi przystąpię do działania.
Później zajął się rzeczami bieżącemi, miał z naczelnikiem policji śledczej dość długą rozmowę o szczegółach śledztwa w sprawie zbrodni z cmentarza Pere Lachaise i ulicy Montorgueil i wrócił do domu około godziny piątej wieczorem.
— Syn jest? — zapytał lokaja.
— Jest.
— W swoim pokoju?
— Tak, pan się już położył do łóżka.
Do łóżka! — powtórzył sędzia śledczy zaniepokojony.
— Czy chory?
— Nie, chory pan nie jest... mały wypadek... ale nic złego, pan Albert kazał nie zawiadamiać pana.
Sędzia śledczy nie dosłyszał już ostatniego zdania.
Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/307
Ta strona została skorygowana.