Ludwik Bressoles spiesznie do niego przystąpił. Maurycy zbliżył się do Walentyny, która patrzyła na nowego gościa z nietajonem zdziwieniem.
— Kochany panie Albercie, skądże pan tutaj? — zapytał gospodarz. — Ależ to szaleństwo! Ledwo się pan trzymasz na nogagach!
— Gdzie panna Marja? — zapytał młodzieniec głosem prawie niezrozumiałym ze wzruszenia.
— Jest, tylko co tańczyła.
Albert schwycił Ludwika Bressoles za rękę, prędzej! Niech pan ją z łaski swej odszuka. Czemprędzej! Niech pan jej nie zostawia samej.
— Dlaczego?
— Niebezpieczeństwo jej grozi...
— Nie wiem, ale niebezpieczeństwo śmiertelne... odszukaj czempredzej!...
Maurycy usłyszał to i od stóp do głowy zadrżał.
— Co to znaczy? — zapytał sam siebie. — Nikt na świecie nie może o tem wiedzieć....
— Ależ mój drogi panie, w malignie pan jesteś — rzekł Bressoles, myśląc, że Albert dostał paroksyzmu gorączki. — Jakim sposobem może grozić Marii niebezpieczeństwo w domu ojca?
Zbliżyło się kilka osób; i wszyscy patrzyli na Alberta ze zdziwieniem i prawie strachem. Zapadłe policzki i oczy, usta blade czyniły go podobnym do trupa.
— Szukajcie jej... — powtórzył. — Szukajcie... przysięgam państwu, że niebezpieczeństwo jej grozi.
Maurycy poczuł chłodny pot na skroniach.
Walentyna pytała sama siebie, czy Albert nie zwariował i przypuszczała, że dostał obłąkania. Takiegoż zdania był i Bressoles.
Wtem krzyk przejmujący, straszny, okrzyk konania, śmierci rozległ się w jednym z najdalszych pokojów.
— Słyszycie? — zawołał Albert — słyszycie? A czym nie mówił!...
Marja opuściwszy za sobą ciężką portierę, przystąpiła do lustra między dwoma drzewkami pomarańczowemu.
Koronki z wstążkami ozdabiały ramę. Po obu stronach dwanaście świec paliło się w dwóch kandelabrach.
Prócz tego świece w kinkietach, przybitych do ściany rzęsiście oświetlały oranżerję, pełną podzwrotnikowych krzewów.
Temperatura była bardzo wysoka i nasycona odurzającą wonią. Podchodząc do lustra, Marja potrąciła coś miękkiego i giętkiego, ale z początku wcale na to nie zwróciła uwagi. Usłyszała gniewne syczenie, syczenie dziwne.
Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/330
Ta strona została skorygowana.