berta de Gibray. Albert, którego poruszenia śledzili wszyscy, odciął łeb żmiji. Konwulsyjnie się wyginając, ciało odkręciło się, poczęło pełzać, skakać, jak to zwykle bywa z gadami po odcięciu im łba.
Syn sędziego śledczego, schwyciwszy łeb żmiji, maleńkie oczki której wciąż jeszcze błyszczały i zdawały się być żyjącemi, oderwał ją od rany i rzucił na doniczkę kwiatów, potem — przyłożywszy usta do rany, z której sączyły się kilka różowych kropel, zaczął ją ssać, wypluwając za każdym razem krew, która poczęła też iść obficie. Wszyscy zrozumieli teraz, jakiemu niebezpieczeństwu podległa Marja. Walentyna uważając za konieczne odegrać wobec licznej publiczności komedię uczucia rodzicielskiego, padła na kolana obok córki i zaczęła jęczeć, starając, się choć kilka łez wycisnąć z suchych oczu. — Ludwik Bressoles, padłszy na krzesło, patrzał na wszystko oczami osłupiałemi i jakby nie rozumiał, co się działo.
— Zwariował na dobre! — pomyślał Maurycy. Walentyna może być niedługo wdówką!
— Doktora potrzeba! — zawołał Guy d‘Arfeuille.
Ktoś odpowiedział:
— Widziałem doktora Dufrena przy kartach.
Kilku mężczyzn pobiegło do wskazanego pokoju. Albert ciągle ssał ranę. W dwie sekundy później wszedł doktor. Zobaczywszy go, Bressoles nagle oprzytomniał. Wstał i odezwał się do doktora wskazując na Marję:
— Ocal ją, mój drogi, ocal ją!
— Co się stało?
— Ugryzła ją żmija?
— Żmija! — zawołał doktór.
— Ratuj! ratuj! Nic więcej nie mogę uczynić nad to, co pan de Gibray już uczynił. Jego poświęcenie ocaliło pannę Marję. W takich razach wyssanie tysiąc razy jest lepsze od wypalenia. Dajcie mi tylko spirytus i szarpi.
— Słyszałaś Walentyno! — krzyknął rozkazująco budowniczy — dajże prędzej!
Walentyną wstała i wyszła.
— Jak tu mogła dostać się żmija — zapytał doktór.
— To bardzo łatwo wytłomaczyć — odpowiedział Bressoles — przynoszono tu ziemię, mech, zapewne więc i zabrano z tem żmije odrętwiałą z zimna. Odrętwienie minęło od gorąca w oranżerii i biedna moja Marja stała się ofiarą.
Budowniczy zapłakał.
Wróciła Walentyna, a za nią służący niósł szarpie i spirytus.
— Potrzeba nam powietrza — bardzo dużo powietrza — rzekł doktór. — Proszę więc państwa wrócić do salonu.
Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/332
Ta strona została skorygowana.