— Co mi do tego? — rzekł.
— Matka moja umarła, życia jej nie zaczną rozgrzebywać. W metryce mej chyba nie jest zapisane, żem się urodził w więzieniu. W akcie zejścia mojej matki również nie może być mowy o tem, że należała do policji...
— Twoja matka nie umarła! — odpowiedziała pani Rosier.
Maurycy drgnął, jak ukąszony przez żmiję.
— Matka moja nie umarła? — powtórzył zdławionym głosem.
— Nie, żyje ona jeszcze i chociaż dostała dwakroć sto tysięcy franków w spadku po stryju, który tak okrutnie odmówił jej niegdyś wszelkiej pomocy, znowu wstąpiła do policji śledczej. Ściga ona jeszcze Piotra Lartiguesa, twego nikczemnego ojca, który jest niezawodnie wspólnikiem zabójcy na cmentarzu Pere Lachaise i na ulicy Montorgueil. Przysięgła, że obu odda pod gilotynę, na którą zasłużyli!
Dreszcz przebiegł po ciele Maurycego. Zimny pot wystąpił mu na czoło.
— A teraz — mówiła dalej pani Rosier — idź prosić ojca Marji Bressoles o jej rękę. A gdy zechce się dowiedzieć, kto jesteś, powiedz mu: „Jestem synem nieprawym Piotra Lartiguesa, mordercy, skazanego zaocznie na śmierć i Aime Joubert, uniewinnionej przez sąd przysięgłych, a po uniewinnieniu należącej do agentów policji. Takim jestem. Proszę pana o rękę pańskiej córki.
— Moja matka, moja matka... — zawołał Maurycy. — Gdzież ona jest, chcę ją zobaczyć, ja się z nią zobaczę, ona potrafi mi przyjść z pomocą, jak ty mi pomagałaś dotychczas!
Pani Rosier upadła na kolana i wyciągnąwszy do młodzieńca ręce drżące, odpowiedziała:
— Ja jestem twoją matką! Czyż nie domyśliłeś się tego, widząc, jak cię kocham?
Maurycy zamiast porwać ją w objęcia i przycisnąć do piersi, cofnął się w tył ze zgrozą.
— Ty? — wyszeptał. — Ty jesteś moją matką? I ty służysz, w policji? i ty chcesz oddać pod gilotynę mego ojca i zabójcę na cmentarzu Pere Lachaise, którego, uważasz za jego wspólnika?
— Tak — odpowiedziała nieszczęśliwa kobieta, szlochając. — Nie przeklinaj mnie, dziecko moje, nie odtrącaj, ja cię tak kocham i nienawiść twoja i pogarda zabija mnie.