— A czy możemy przejechać przez rzekę, zamiast iść naokoło przez most?
— Możemy. Restaurator utrzymuje przewóz. Zawołamy i przyjadą po nas.
— To chodźmy.
Szlachetni wspólnicy, zamiast wejść do dworca Vincennes skręcili na most Austerlicki i wsiedli na parowiec, który się zatrzymuje naprzeciw Ogrodu Botanicznego. Droga zaprojektowana przez Verdiera ocaliła ich rzeczywiście. Gdyby byli jechali na Vincennes, znaleźliby w sali na dworcu trzy osoby, które pomimo przebrania bardzo dobrze mogłyby ich poznać.
Była to pani Rosier, Galoubet i Sylwan Cornu. Pani Rosier była przebraną za maślarkę, z okolic Paryża, w czepku czerwonym z białemi wstążkami w starej spódnicy, z dużym fartuchem niebieskim, wyblakłym już i wymiętoszonym. Na plecach dźwigała koszyk, w którym spoczywały kawałki masła, pozawijane w zielone liście. Gaulobet i Sylwan Cornu przebrani byli za wieśniaków, twarze mieli ogorzałe i ruchy prawdziwych chłopów, zajętych uprawą roli, od rana do wieczora.
Dokąd się udawali ci agenci?
Właśnie do Port-Creteuille, dokąd jechali Lartigues i Verdier.
Kiedy złoczyńcy zbyt energicznie są ścigani w Paryżu, wówczas okolice Paryża dają im liczne schronienia. Pani Rosier znała przyzwyczajenia złoczeńców. Przytem powiedziano jej w prefekturze, że Port-Creteuiile nawiedzane bywa teraz przez wiele podejrzanych osobistości — które tu wyznaczają sobie schadzki. Wszyscy trzej wsiedli do wagonu klasy trzeciej.
W 40 minut później wysiedli w Saint Maure les Fosses, skąd udali się do Port-Creteuille, małej wioski na brzegach Marny, gdzie mieszkają przeważnie ekskupcy, którzy niewielkiego dorobiwszy się mająteczku, przyjeżdżają tu odpocząć po mozołach dawnego życia. Tu i ówdzie znów domki letnie, wynajmowane są na trzy miesiące, na miesiąc, na dwa tygodnie, a nawet na jeden.
Prócz tego w Port-Creteuille spotkać można ludzi, którzy w wielkim byliby kłopocie, gdyby ich zapytać, skąd biorą pieniądze, wydawane przez nich pełnemi garściami. Przy ostatnim domku we wsi zatrzymała się pani Rosier.
— Słuchajcie! — rzekła do Sylwana Cornu i Galoubeta — pójdę w kilka miejsc niby chcąc sprzedać masło. Czekajcie mnie w ostatniej karczmie na końcu wsi. Gospodarz nazywa się Cabusson. Gadatliwy to dziad i lubi do kieliszka zaglądać. Spijcie go, ale sami pozostańcie trzeźwi. Jak sobie głowę zaleje, język mu się zaraz rozwiąże. Wy wyciągajcie go na słówka. Da on wam dokładne wiadomości o ludziach, znajdujących się obecnie na brzegach Marny. Zna on ich wszystkich dobrze....
— Rozumiemy! — rzekł Galoubet.
Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/369
Ta strona została skorygowana.