Wspólnicy przyśpieszyli kroku i przyszli do restauracji na brzegu otoczonej lipami, gdzie w niedzielę bywa dużo rybaków, a również tu drobniejsi kupcy obchodzą wesela.
Nastała noc. W restauracji zapalono gaz. Lartigues przystąpił do okna, przytknął twarz do szyby i po przez firanki zajrzał do sali.
— I cóż? — zapytał Verdier, widząc, że kolega ma minę zadowoloną.
— Jest — odpowiedział Lartigues.
— Wejdź, zobacz się z nim i niech tu wyjdzie z tobą. Nie mamy czasu do stracenia.
Lartigues otworzył drzwi, prowadzące do sali biljardowej. Człwiek przybyły na schadzkę usłyszał szelest otwieranych drzwi, zwrócił ku nim głowę i spojrzał. Lartigues dał mu znak — więc wstał, zapłacił należność w bufecie i poszedł do dwóch kolegów. Uścisnąwszy im ręce zaczął z Lartiguesem rozmowę w języku hiszpańskim:
— Co to za kolega z tobą? — zapytał, patrząc na Verdiera.
— Dobry przyjaciel, wiedzący o wszystkich moich tajemnicach.
— Więc można na nim polegać?
— Stanowczo.
— To będziemy mówili po francusku, bo w takim razie, gdy jest pewny, nie potrzeba się przed nim kryć.
Lartigues przedstawił wysłańca który był Hiszpanem i wyprawiony był do Michała Bremonta przez hrabiego hiszpańskiego i dla tego nie z Verdierem, lecz z Lartiguesem miał do załatwienia interes. Nazywał się Jose Golano.
— Za blisko jesteśmy dworca — odezwał się Lartigues — mogą nas szukać. Jakoś koleją wracać byłoby niewłaściwie. Wróćmy do Paryża wodą. Chodźcie za mną, bo dobrze znam tę okolicę.
— Alboż nas kto ściga?
— Tak. Nieszczęśliwym wypadkiem spotkaliśmy się z najniebezpieczniejszą naszą nieprzyjaciółką, kobietą, którą i wy od dawną znacie.
— Któż taki?
— Aime Joubert!