zlekka i westchnęła. Zaraz zrobiła się cisza i oczy wszystkich skierowały się na chorą.
Podniosła ręce i jakby z kim walczyła. Potem usta jej się otworzyły i z zaschniętego gardła wyrwały się jej ledwie dosłyszalne wyrazy.
— Słuchajcie, słuchajcie! — szepnął naczelnik policji.
— Puśćcie mnie — mówiła Aime Joubert słabym głosem. Nie zabijajcie!... To Lartigues! To Verdier! Hiszpan rozkazuje... zabić chcą hrabiego Iwana. Mnie nie zabijają... coś im przeszkadza... Pojedynek — zabijają w pojedynku... Sto tysięcy franków. U Rotszylda...
Głos pani Rosier nagle zamilkł, ręce opadły. We drzwiach ukazała się nowa osoba.
— To kobieta — odezwał się nowoprzybyły — prawdopodobnie była obecną przy jakiejś strasznej scenie.
Wszyscy się obrócili.
— To doktor — rzekł komisarz policyjny i przedstawił przybyłego naczelnikowi policji i komisarzowi do spraw sądowych.
Obaj podziękowali doktorowi za ratunek, z jakim pospieszył pani Rosier.
— Nie macie się panowie czego lękać — odpowiedział doktor. — Ręczę za tę kobietę. Życiu jej niebezpieczeństwo nie grozi.
Gorączka ustanie jutro, chora przyjdzie do siebie i będzie w stanie opowiedzieć dramat, którego była świadkiem i ofiarą.
Doktor zbliżył się do pani Rosier, uważnie ją obejrzał i dodał:
— Tak, jutro już usunę gorączkę i chora bardzo prędko stanie już na nogi.
— Przyjedziemy znów jutro — rzekł naczelnik policji śledczej — a tu pozostawimy tych dwóch ludzi do rozporządzenia pańskiego, na wypadek, gdyby pan chciał mnie zawiadomić o czemś nieprzewidzianem.
Wskazał na Sylwana i Galoubeta i dodał, wyjmując z pugilaresu papier bankowy i podając go Galoubetowi:
— Tu jest sto franków dla was i dla naszej chorej. Do jutra.
W pięć minut później naczelnik policji śledczej i komisarz do spraw sądowych odjechali do Paryża. Gdy na drugi dzień znowu przybył naczelnik policji z temi samemi osobami, co wczoraj do chorej, której znacznie się polepszyło. Aime Joubert zwolna wysilając jeszcze osłabioną pamięć, ażeby nie opuścić żadnych szczegółów, opowiedziała, co uczyniła, co wycierpiała i co słyszała od tej chwili, kiedy zatonęła łódka, którą jechała z Galoubetem i Sylwanem.
— Ani słowa nie straciłam z ich rozmowy — mówiła dalej głosem osłabionym ze znużenia. — Wtem kamyk osunąwszy mi się pod ręką, wpadł tuż przy nich do wody i zbudził ich podejrzenie. Chcieli wyjść na brzeg, wyszukać mnie i na zawsze mnie się po-
Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/383
Ta strona została skorygowana.