szą radością przyjmuję propozycję mieszkania z panem w jednym domu.
— Dziękuję ci, mój synu, każę przygotować intercyzę. Pięćkroć sto tysięcy franków otrzymasz w przekazie na bank francuski zaraz w dzień ślubu, a dzień ten trzeba przyśpieszyć, jak tylko będziesz mógł najprędzej. Przygotuj więc wszystkie potrzebne dokumenta, urządź wszystko, jak należy i razem udamy się do merostwa. Pragnę, abyś jak najprędzej został mym zięciem.
— Jutro albo pojutrze, najpóźniej przygotuję konieczne papiery i razem z matką przywieziemy je tutaj.
— Dobrze. Akt ślubny podpiszemy za dwa tygodnie. Nic nie masz przeciwko temu?
— Naturalnie, że nic.
— Zgadzasz się więc we wszystkiem. Uściskaj mnie, mój synu.
Starzec otworzył ramiona. Maurycy rzucił się na szyję z udanem rozrzewieniem i bez odrobiny wstydu, jak Judasz pocałował uczciwego człowieka, którego oszukiwał. Ludwik mówił dalej:
— Teraz pozwól, że zajmę się innemi rzeczami, które muszę załatwić przed pójściem do notariusza, a ty idź do kobiet.
Syn Aime Joubert usłuchał tej rady. Marja wróciła do swego pokoju, aby się spokojnie wypłakać. W salonie siedziała Walentyna.
— Maurycy — rzekła tonem pełnym wściekłości. — Ja nie wierzę, boję się.
— Czego?
— Marja przystała za prędko.
— Więc cóż z tego? Doktór wpoił w nią to przekonanie, że jeśli umrze, ojciec nie przeżyje jej śmierci, poświęca się tedy. Ale ona bardzo chora, nic jej nie może uratować. W kilka dni po ślubie zostanę wdowcem, a zatem wolnym już będę, a zamieszkam przytem tu u was w domu i nie usunę się stąd nigdy.
— I zawsze będziesz mieszkał? — spytała Walentyna, nieco już uspokojona.
— Tak.
Maurycy wziął za kapelusz.
— Już odchodzisz? — zawołała Walentyna.
— Muszę, masa interesów, przyjdę na obiad.
— Więc do widzenia.
— Do widzenia!
— Do widzenia!
Tegoż dnia zrana Lartigues opowiedział Verderowi wszystko, co się o Symonie dowiedział. Dzięki jak najszczęśliwszemu