sprytni będą, to mniejsza. Potrzeba tylko, ażeby byli silni, dla pomocy przy aresztowaniu.
Naczelnik spojrzał pani Rosier prosto w oczy.
— Przy aresztowaniu? — powtórzył.
— Tak.
— Czyżby pani tak bliską była celu?
— Nie mogę nic stanowczego powiedzieć, ale przepraszam, dziś mamy poniedziałek.
— No, tak!
— Więc jeżeli w środę wieczorem nie dostawię panu jednego z tych, których szukamy, dowód to będzie, żem na fałszywy ślad wpadła, i że brakło mi już owej przenikliwości i tych zalet, które przypisywał mi pan dawniej.
— W środę wieczorem! — zawołał ze zdziwieniem naczelnik.
— Tak. Jeśli w środę wieczorem jeszcze mi się nie powiedzie, przyjdę powiedzieć panu, że jestem do niczego i zrzeknę się zadania nad me siły i podam się do dymisji.
— Dobrze, dam pani dwóch silnych ludzi.
— Kogo?
— Massona i Grandehampa. Czy dobrzy będą?
— Jak najlepsi.
— Zaraz dziś wydam rozkaz.
— O więcej nie proszę. Dziękuję panu.
— Do widzenia!
Aime Joubert skłoniwszy się naczelnikowi, skinęła na Galoubeta i Sylwana i w raz z nimi udała się do dzielnicy Elizejskiej.
Lartigues wraz z Maurycym przyjechał na ulicę Berangera przed znany nam dom z dwoma wyjściami. Lartigues zapukał do drzwi pana Martina. Pukanie mniemanego kapitana miało znaczenie sygnału.
Verdier otworzył natychmiast. Obecność Maurycego dała mu do myślenia, że musi się dziać coś nadzwyczajnego. Spytał i młodzieniec opowiedział mu co zaszło u Bressola i że ten zamierza wziąć do siebie Symeonę. Urzeczywistnienie tego zamiaru mogło lada chwila przenieść Symeonę z pensji Dubieuf i wtenczas cały plan by przepadł.
Verdier wysłuchał wszystko z miną jak najspokojniejszą, a gdy Maurycy skończył opowiadanie, rzekł ze strasznym uśmiechem: