Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/430

Ta strona została skorygowana.
XXXV.

— Poskarżyć się? — zawołał naczelnik. — Na co?
— Na to, jak wczoraj odbywał się nadzór nad przedmieściem Św. Honorego — odpowiedziała agentka bez wahania.
— Zdaje się, że nie prosiłem pani o doglądanie tego — odezwał się naczelnik ostro.
— Prawda, ale ponieważ byłam w tej stronie, mogłam była widzieć, co się dzieje i przekonałam się, że agenci jakby umyślnie zwracali na siebie uwagę przechodniów, a pan naczelnik lepiej wie odemnie, że jest to zachwianie najprostszych przepisów dobrej policji.
Pan pozbawił mnie swego zaufania i oddał je teraz Jodeletowi. A stało się to chyba nie bez przyczyny. Czy pan powziął względem mnie jakie podejrzenia?
— Ależ uchowaj Boże! — zawołał naczelnik tonem, o którego szczerości nie można było wątpić.
— A więc sądzi pan, że me zdolności nie mogą podołać zadaniu, którego się podjęłam na pańską prośbę.
— Odpowiem pani szczerze.
— Bez ceremonji, panie naczelniku. Wcale się nie obrażę.
— Ja uważam panią tak zajętą obecnie synem, jego szczęściem, jego przyszłością, że nie możesz pani poświęcać nam teraz wszystkich myśli, wszystkiego czasu. Miłość macierzyńska pochłania panią.
— Zapewne pan mówi o zbliżającem się weselu mego syna?
— Tak.
— Zaledwie kilka godzin tylko oddałam na przygotowanie do tego małżeństwa.
— Być może, ale zajmuje ono pani myśli i to właśnie zatraca w pani niepospolite zdolności, któreśmy znaleźli w pani i którym tak słuszny hołd składaliśmy.
— Słowem, według pana, nie jestem już przydatną.
— Nie, ale....
Naczelnik zamilkł.
— Musiałem dać miejsce inspektorowi Jodeletowi, którego proteguje... mniejsza kto. Pani dam ludzi, o których mnie pani prosiła wszystkich agentów, jeżeli potrzeba, ale niech pani nie porzuca śladu, który pani uważa za dobry...