Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/432

Ta strona została skorygowana.
XXXVI.

O ósmej agentka i jej pomocnicy znów byli na swych stanowiskach. O dziewiątej Lartigues Verdier i Maurycy zebrali się w saloniku małego pałacyku. Wszyscy byli jakoś chmurni. Fałszywy opat szeptał coś do Lartiguesa, a Maurycy w milczeniu przyglądał się rozkładowi mieszkania pani Dubieuf, narysowanym przez Verdiera. O wpół do dziesiątej Lartigues wstał z miejsca, włożył długi czarny surdut, prawie aż do pięt mu dochodzący, w rodzaju sutanny, perukę siwą z długiemi włosami, okulary niebieskie. Zmienił się w tem ubraniu do niepoznania.
— Bardzo dobrze! — rzekł Verder, przypatrując mu się uważnie. — Dziesięć razy mógłbym się z tobą spotkać na ulicy i z pewnością anibym podejrzewał, że to ty. Masz oto klucze od mieszkania na drugim piętrzę. Jak się załatwisz, zamknij wszystko na klucz i klucze wrzuć do kanału ulicznego. Mebli już nie zabiorę, mniejsza o nie!
— Bardzo dobrze! — odpowiedział Lartigues — to bardzo rozsądnie; w ten sposób możemy uniknąć wszelkiego niebezpieczeństwa.
— Spodziewam się!
Lartigues włożył klucze do kieszeni.
— Pamiętasz, jak się naciska podłoga ruchoma?
— Tak.
— To idź bo już czas.
— I tego cacka nie zapomnę, rzekł mniemany kapitan, biorąc ze stołu nóż z rękojeścią rogową — klingą twardą i ostrą, jednego uderzenia dość.
— Tego właśnie potrzeba; do widzenia, pomyślności!
— Pomyślności! — powtórzył Maurycy, ściskając za rękę Lartiguesa, który drgnął mimowolnie.
Coś ohydnego było rzeczywiście, jak syn życzył ojcu powodzenia w nowej zbrodni. Lartigues wyszedł, szukając oczyma karetki.
Na ulicy Anjou wpadł na jakąś kobietę, idącą z przeciwnej strony.
— Przepraszam — rzekł, przykładając rękę do szeroko-skrzydłego kapelusza.
Poszedł dalej, a kobieta zatrzymała się w miejscu. Powiedzmy zaraz, że była to p. Rosier. Głos przechodnia rozległ się jakoś dziwnie w jej uszach.