— Lecę...
Galoubet wziął receptę od Magdaleny i poszedł.
— Teraz — mówi! doktór — jeżeli chora przyjdzie do siebie, nie trzeba do niej nic mówić. To bardzo ważne. Przyjdę znowu wieczorem. Łyżkę stołową co pół godziny, jak najzupełniejszy spokój i wszystko będzie dobrze.
To powiedziawszy, odszedł.
— Jeżeli koledzy zostajecie tutaj, to nie jesteśmy wam potrzebni — rzekli dwaj agenci do Sylwana, a ten na to odrzekł:
— Nic nie przeszkadza wam odejść, tylko idźcie powiedzieć o wszystkiem maczelnikowi.
— Idziemy prosto do prefektury.
Zadzwoniono w przedpokoju. Magdalena pobiegła otworzyć. To Galoubet przyszedł z lekarstwem. Służąca wyjęta łyżkę. Sylwan spełnił, ale z wielką trudnością, polecenie doktora. Pani Rosier wciąż jeszcze leżała bez przytomności tak samo, jak przez kilka godzin po przygodzie w Saint-Maure.
— Zostawię panów przy pani — rzekła Magdalena do obu agentów — a sama pójdę ugotować obiad. Nie będziecie panowie potrzebowali odchodzić.
Minęło pół godziny. Sylwan przy pomocy Galoubeta podniósł głowę pani Rosier, otworzył zęby i wlał do ust łyżkę lekarstwa, zapisanego przez doktora. Potem obaj, rozmawiając o rzeczach postronnych po cichu, dla zabicia czasu, oczekiwali z wielką niecierpliwością obiadu, jaki dla nich przyrządzała Magdalena, ślinka im szły do ust, gdy ich dolatywał z kuchni apetyczny zapach.
Maurycy odszedł od kantoru pocztowego przy ulicy Enghien, nie podejrzywając strasznego dramatu, jaki spowodował tam swoją obecnością, i udał się na ulicę Surennes, gdzie Verdier z niecierpliwością czekał na list Bremonta.
Mniemany opat Meriss natychmiast rozpieczętował list i przy pomocy „kratki“ przeczytał co następuje:
„Przyjeżdżajcie do Londynu jednego dnia wszyscy trzej różnemi drogami i weźcie z sobą akta zejścia; wszystko idzie dobrze“.
— Więc to dość blisko do krainy miljonów — rzekł Maurycy ze śmiechem — wiecie, moi drodzy przyjeciele, że jutro wieczorem podpisany będzie akt ślubny. Za tydzień staniemy na bruku londyńskim.
— Czy jutro się z sobą zobaczymy? — zapytał Lartigues.