— Więc wystarajcie się, jak można najprędzej — mówiła Aime Joubert.
— Za dwie godziny mogę mieć. Tylko pójdę i wrócę.
— Pójdziesz zaraz po śniadaniu.
— Bardzo dobrze.
— Gdzie się podziali agenci, którzy z nami byli wczoraj?
— Poszli do prefektury opowiedzieć o wypadku, który panią spotkał.
Pani Rosier zmarszczyła brwi.
— Do prefektury — powtórzyła. — Poszli zdać raport. Szkoda... wielka szkoda! Lepiej byłoby milczeć. Ale już pomyślałam i o tem. Czy ci dwaj agenci przyjdą tutaj?
— Nic nie mówili.
— To niech jeden z was pobiegnie i powie im, że ich potrzebuję. Ale naczelnik policji nie powinien wiedzieć o tem, jak działać będziemy.
— To po co brać tych ludzi?
— Bo prawdopodobnie trzeba będzie kogoś aresztować.
— Jeżeli potrzeba nam będzie posiłków, — możemy wziąć sierżantów miejskich.
— Masz słuszność, ci wystarczą.
— Tembardziej — rzekł Cornu junacko — że Galoubet i ja silni jesteśmy przecie.
— Macie przy sobie jaką broń?
— Mamy rewolwery.
— Dobrze. Pomyślcie więc o wytrychach.
Nie zdziwimy za bardzo czytelników, gdy im powiemy, że w prefekturze policji panowało wielkie zamieszanie.
Zamach na życie hrabiego Iwana Smoiłowa Kurawiewa, znalezienie podwójnego i tajemniczego mieszkania na bulwarze Temple i przy ul. Berangera, znowu złowrogo postawiły na pierwszym planie przycichłą już prawie sprawę zabójstwa na cmentarzu Pere Lachaise i przy ulicy Montorgueil.
Naczelnik policji śledczej, komisarze do spraw sądowych i Paweł de Gibray spędzili prawie cały dzień w środę na oglądaniu domów przyległych do niego, gdzie hrabia Iwan wpadł w zasadzkę. Nową trudność przedstawiały nazwiska Marchais i Martin, lokatorów dwóch mieszkań tych, łączących się z sobą za pomocą sprytnie obmyślanej maszynerii. Czy Marchais i Martin stanowił jedną osobę, czy też byli to rzeczywiście dwaj ludzie? Byłże to Lartigues i