— Myślisz, że to niepodobna, a wiesz jeszcze nie wszystko: Spytaj Maurycego, kto zabił jego kochankę, piękną Oktawję, wetknąwszy jej złotą szpilkę w głowę? Spytaj, kto podpiłował lód na stawią Vinceńskim, gdzie miała utonąć Marja Bressoles, kto schował wśród kwiatów żmiję, która ukąsiła Marję, tak, że nad grobem już była, kto zadał śmierć Symeonie kwasem pruskim? A on odpowie: ja! Słowo honoru! twój syn dobrze się zasłużył. Wielkiego charakteru człowiek.
Symeona umarła! — krzyknęła agentka w najwyższem podnieceniu — umarła, powiadasz? Może i hrabia Iwan umarł! A Marji Bressoles śmierć grozi po raz trzeci! On to ohydnej i to uczynił Maurycy!
— Tak, i uczynił bez namowy, sam od siebie, powodując się poprostu instynktem i pociągiem do zbrodni, nie ja go szukałem, nie ja mu włożyłem nóż do ręki, anim go uczył, jak się ma nim posługiwać! Wcalem go nie znał, gdy nam się narzucił. Powiedział mi, że jest twoim synem, a ja zataiłem jednak, że jestem jego ojcem.
Pani Rosier dusiła się. Zdawało się jej, że oddycha rozpalonem powietrzem, że wciąga w siebie ogień. Zdawało się jej, że mózg kipi i że rozerwie zanadto kruchą czaszkę.
— Czym ja nie oszalała? — pytała siebie nieprzytomna i powtarzała ciągle: — On, on, on, morderca!
— Teraz już wszystko powiedziałem — mówił dalej Lartigues — jeżeli twój syn wtoczył się w otchłań, jak ja, jeżeli się jak ja powalał krwią i błotem, sam tego chciał. Ale ty go możesz ocalić jego i nas jednocześnie.
Na te słowa agentce w jednej chwili wróciła wszystka energja całe męstwo.
— Ocalić was! — rzekła z wściekłością w głosie — co to? Chyba nie myślisz o tem, co mówisz Lartiguesie! Mam ciebie i ty sadzisz, że cię puszczę?
Drwiący uśmiech przebiegł po ustach Lartiguesa.
— Więc razem z nami wydasz swego syna:
Agentka zachwiała się.
Jego wydać! — szepnęła. — Wydać ludziom, ale oni go pewno skażą...
— Na gilotynę! — dokończył Lartigues.
Agentka drgnęła od stóp do głowy.
— Milcz! — mówił dalej Lartigues. — Dzisiejszej nocy odjadę z nim!... Wywiozę go z Paryża — ocalę go.
— Nie — odpowiedziała Aime Joubert stanowczym głosem. — Nie!
— To — wmieszał się Verdier — nie wyjdziesz tu stąd żywa.
Wyciągnął z kieszeni rewolwer i dodał:
— Ze mnie człowiek bardzo spokojny i łagodny, ależ kto nie broni własnej skóry? Pozwól nam uciec, albo umrzesz!
Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/471
Ta strona została skorygowana.