Unikaj pan gry, zbytecznych wydatków, zbyt głośnych zabaw. Jednam słowem wszystkiego, coby mogło ściągnąć na pana uwagę policji, a nawet zadziwić osoby znające twoje przyzwyczajenia... Czy ci wystarczą te dwadzieścia pięć tysięcy franków?
— Wystarczą tymczasowo. Czy chcecie, abym dziś jeszcze zaczął poszukiwania rodziny Bressolles?
— Nie potrzeba.
— Mamże pozostawać bezczynnym?
— Nie. Śledź pan, co robi sąd i policją, które zostały zapewne przewrócone do góry nogami wskutek podwójnego morderstwa. Może się przyda wiedzieć, co się dzieje, obserwuj więc, ale ostrożnie.
— Bądź pan spokojny.
— Jak na teraz, to już nic nie mamy sobie do powiedzenia. Rozejdźmy się do jutra.
Dwaj członkowie stowarzyszenia Piecu uściskali rękę Maurycego z pozorem najszczerszej serdeczności i młodzieniec wyszedł triumfujący i wesoły z mieszkania pod numerem siedemnastym.
— No — szeptał, schodząc ze schodów hotelu Niderlandzkiego — otóż dostałem się w swoją sferę. Trzymam nogę w strzemieniu, a rumak jest dobry! zajadę daleko!
Po rozmowie, która trwała blisko godzinę i w której powzięto ważne przedsięwzięcia, Verdier rozstał się z Lartiguesem.
Ten natychmiast zeszedł do kantoru hotelowego, zapłacił swój rachunek, posłał po powóz, kazał nań włożyć swój bagaż i kazał się zawieźć na dworzec Lyoński, gdzie złożył swoje rzeczy w składzie.
To uczyniwszy, lekkim krokiem udał się na plac Bastylji i wsiadł do omnibusu, jadącego do kościoła św. Magdaleny.
Wysiadł na bulwarze Temple, naprzeciw pasażu Vendome, który przeszedł, udając się na ulicę Beranger.
Skręcił na lewo i wszedł do domu, w którym mieszkał Verdier.
— Pan Martin? — zapytał odźwiernego, który odpowiedział:
— W podwórzu, na trzeciem piętrze, na lewo.
— Wiem... Dziękuję....
I Lartigues poszedł na podwórze.
W domu przy ulicy Beranger znano Verdiera pod nazwiskiem Martin, jako lokatora mieszkania na trzeciem piętrze, w oficynie wychodzącej na podwórze.
Co się zaś tyczy miesczkania, z którego, jak widzieliśmy, Verdier wychodził przebrany za księdza, to wynajęte było przez małe-