Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/87

Ta strona została skorygowana.

go kapitalistę, zwanego Marchais, który mieszkał sam, bardzo samotnie, zakupując sobie naprzód zapasy i nie pokazując się, że tak powiemy, tylko w dzień płacenia komornego i to jeszcze pieniądze odnosił do odźwiernego.
Odbierał on wiele listów, nikt do niego nie przychodził, płacił regularnie i na nowy rok dawał sutą kolendę swemu odźwiernemu; ten miał go w wielkiem poszanowaniu od ośmiu czy dziesięciu lat, jak mieszkał przy ulicy Beranger i jego trochę tajemnicze życie znajdował zupełnie naturalnem.
Mamyż potrzebę mówić, że tym panem Marchais był nie kto inny, tylko sam Verdier.
Martin i Marchais, nie mieszkający ani w tym samym budynku, ani na tem samem piętrze uchodzili w oczach wszystkich za dwie zupełnie inne osoby...
Lartigues zadzwonił bardzo cicho dwa razy do drzwi mniemanego Martina.
Drzwi otworzył sam Verdier, ubrany tak samo, jakeśmy go widzieli na cmentarzu Pere-Lachaise.
Wpuścił gościa i zamknął drzwi za nim.
Obadwaj pozostali z sobą blisko przez godzinę.
Po upływie tego czasu drzwi mieszkania, leżące na drugiem piętrze domu wychodzącego na bulwar i wynajmowanego przez kapitalistę Marchais‘ego, otworzyły się, przepuszczając człowieka okręconego w długą futrzaną szubę i mającego jedwabny kapelusz na gęstej czarnej czuprynie, zaledwie przyprószonej siwizną.
Człowiekiem tym był Lartigues, zupełnie przemieniony przez Verdiera i wcale niepodobny do Belgijczyka Juljusza Thermis z hotelu Niderlandzkiego.
Zeszedł powoli i wyszedł przez drzwi, prowadzące na bulwar.
Omnibus, idący do kościoła św. Magdaleny, przechodził; wsiadł do niego.
Wkrótce się z nim spotkamy.
Gdy się to działo przy ulicach Grammont i Beranger, śledztwo, które się rozpoczęło w naszych oczach co do podwójnej zbrodni na cmentarzu Pere-Lachaise i przy ulicy Montorgueis ciągnęło się dalej.
Obadwa trupy zostały zaniesione do Morgi, gdzie przed wystawieniem na widok publiczny miały być obejrzane przez lekarza, delegowanego z policji.
Około południa urzędnicy powrócili do gmachu sądowego.
Prokurator Rzeczypospolitej wezwał do swego gabinetu sędziego śledczego, naczelnika wydziału śledczego i komisarza, aby od nich dowiedzieć się szczegółów tej dziwnej i dramatycznej sprawy, którą się wkrótce miał cały Paryż zajmować.
Gdy pan Paweł de Gibray skończył opowiadanie, naczelnik wydziału śledczego zakonkludował w te słowa: