i Trovatora, którym niewiele nut brakło, by przypominały je w karykaturze.
W jednéj z głównych ulic, piérwsze piętro bardzo pokaźnego domu rzęsisto było oświetlone, przechodzący spoglądali na nie, niektórzy uśmiéchali się, inni ruszali ramionami, wielu przechodziło smutnych, rzuciwszy tylko okiem, jakby na to długo patrzéć nie chcieli.
Wprost naprzeciw owéj kamienicy, był domek stary z ogródkiem, nad którego drzwiami stał napis:
Część ogródka przeznaczonego dla gości, w którym mimo opadających liści i grożącéj wilgoci stały jeszcze krzesła i stoliczki dla miłośników świéżego powietrza, wychodziła ku ulicy, oddzielona od niéj sztachetami zielono pomalowanemi.
Tu pod daszkiem oszklonym, przy dwóch lampkach, w zaciemnionym już kątku siedziało dwóch ludzi przed dwoma kuflami piwa.
Jeden z nich oczy zwrócił właśnie na kamienicę oświecającą się i westchnął. Westchnienie tak przystawało do téj postaci zbiedzonéj, iż w każdym razie dawało się tłumaczyć, jeśli nie teraźniejszością to przeszłością, któréj twarz i ubiór nosiły ślady.
Był to widocznie jeden z tych rozbitków żywota, którzy wyrzuceni na brzeg pusty w nocnéj godzinie, wszelką już stracili nadzieję. Człowiek