sany, zapięty, ubrany niewykwintnie, nie śmiejący się prawie nigdy, zamknięty i tajemniczy. Obudzał w ogóle wiecéj obawy niż współczucia. Słowa przychodziły mu nie łatwo, ale pojęcie imał jasne, acz niezbyt żywe. Leniwo nieco przychodził do poznania sprawy, ale gdy ją objął, nie mylił się i sięgał do gruntu.
Żłobek nietylko w rzeczach prawnych i kancelaryi ale w domu i prywatnych interesach mecenasa był wszechmogącym. Słudzy lękali się go więcéj niż samego pana.
Jemu to poleconém było wynająć mieszkanie dla Mateuszowéj i dopilnować aby w dniu naznaczonym nieodmiennie się wyniosła. Czy wiedział o stosunkach łączących mecenasa z biédną staruszką, rzeczą było wątpliwą, nie dawał tego przynajmniéj znać po sobie. Pani Mateuszowa wiedziała że go nie zmiękczy i nie probowała nawet, starała się w ostatniéj chwili widziéć z synem, ale Szkalmierski był zajęty i nieprzystępny, zdaje się umyślnie. Gdy przyszła godzina nieszczęśliwa wynoszenia się z tego domu, Żłobek przysłał wóz i ludzi, sam przybiegł naglić i staréj nic nie pozostawało tylko wstrzymać łzy, a być posłuszną żeby więcéj jeszcze złotego Jasieńka nie drażnić. Słudzy którzy Mateuszowę lubili, bo dla nich była powolną i pokorną, (a może się czegoś domyślali) — wszyscy w milczeniu pełném wzruszenia pomogli jéj do upakowa-
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/107
Ta strona została skorygowana.