nie porywał. Milczeli przez chwilę, a ktoby ich tak zastał, musiałby sobie mimowoli przypomniéć owe średniowieczne sztychy, wystawujące chudych i tłustych, biesiadujących z sobą. Kontrast nie mógł być wybitniejszy.
Na twarzy mieszczanina malował się ów błogi spokój sumienia i kieszeni, owa harmonia bytu, która nie pragnie więcéj, nie walczy z rzeczywistością i buja swobodna; blada fizyognomia chudego wyrażała znękanie walką nieskończoną, długą i nieszczęśliwą, u progu już ostatniéj przegranéj.
— No, patrzcież no na kamienicę Leonarda, odezwał się chudy — widzicie? hę? co wy na to?
Mówiąc to uśmiéchnął się sarkastycznie, boleśnie, gorzko, i powtórzył: — Cóż wy na to?
— A cóż mam powiedziéć — odparł mieszczanin, biorąc za kufelek — có tu gadać? rzęsisto się świéci! rzęsisto...
— Ale co wy na to? rzekł jeszcze raz chudy. Wiecie przecie u kogo?...
— Wiem, wiem, u mecenasa Szkalmierskiego.
— A przecież go znaliście pewnie jak i ja od chłopca?...
— Znałem, czemuż nie, znałem! rzekł mieszczanin spokojnie, patrzyłem się jak to rosło, mości panie, dźwigało się, szło, no... i doszło!
— Do czego doszło? przerwał dosyć gwałtownie chudy, którego oczy się zaiskrzyły. Szkal-
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/12
Ta strona została skorygowana.