— Niech pan będzie spokojny, zrobi się czysto i gładko.
— I prędko i cicho! dodał mecenas uśmiéchając mu się.
Do czego złoty Jasieńko był prawdziwym majstrem, jak lud mówi w swym języku, to do sztucznego podejścia człowieka; urodził się on na niepospolitego artystę, szkoda tylko że ról swoich nie odegrywał tam, gdzieby mu bez obciążania sumienia przyklasnąć było można.
Po wyjściu Żłobka spojrzał na zégarek, pomyślał długo, widocznie plan jakiś układał, uśmiészek biegał po ustach, chodził niespokojny, spoglądał na godzinę, naostatek wyszedł i boczkiem skierował się ku biuru notaryusza, w którém pracował Tramiński. Tu przesunął się kilka razy po trotuarze tam i nazad, ale śpieszno idąc jak zawsze, ażeby się nie domyślano że na kogoś oczekiwał. Po kwadransie ukazał się Tramiński z papiérami pod pachą, śpieszący do garkuchni. Potrzeba było na ten raz się spotkać mecenasowi z nim, ale należało tak obrachować, ażeby go nie doganiał i nie miał miny że na to czyhał. Wybrał więc drogę ukośną i biegł szybko, matematycznie wyliczywszy iż zetknąć się muszą, i nie byłby się omylił, gdyby Tramiński zobaczywszy go zdaleka, umyślnie się z drogi mu nie usunął.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/120
Ta strona została skorygowana.