Mijali się od wielu lat jak nieznajomi, nie kłaniając sobie, jakby obcy zupełnie, nie przyszło więc na myśl Tramińskiemu aby tym razem inaczéj być miało. Mecenas przechodząc już mimo odwrócił się i wstrzymał.
— Jak się masz stary — rzekł śmiejąc się — cóż to już mnie nawet znać nie chcesz? Prawdziwie mam ci za złe, że mnie tak zawsze unikasz, jakbym ci co przewinił. Jak mi to przykro, nie uwierzysz, przecież nie zapomniałem że gdym boso chodził, nieraz mnie bułką poczęstowałeś.
Mecenas, mówiąc to, miał minę tak dobroduszną, szczerą, tak się wydawał rozczulonym, serdecznym, iż Tramiński osłupiał, zdawało mu się że marzy.
Szkalmierski zbliżył się do niego i podał mu rękę.
— Z pewnego względu jest nieszczęściem kiedy się człowiek dobije jakiéjś pozycyi, bo od siebie dawnych przyjaciół odstrasza. Jedni mu zazdroszczą, drudzy go posądzają że się zmienił, przypisując mu złe serce.
Tramiński słuchał i nie rozumiał.
— O innych ja tam niedbam, mówił gorąco Szkalmierski, ale o uczciwych ludzi jak wy, których jest na świecie niewielu, chodzi mi bardzo.
— Widzisz pan moje zdumienie, rzekł ochłonąwszy nieco z piérwszego wrażenia Tramiński — ale wina, jeśli jest w tém jaka, nie moja, panie do-
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/121
Ta strona została skorygowana.