brodzieju. Ubogiemu człowiekowi trudno się narzucać aby nie był posądzonym o interesowność, daruj pan.
— Któżby poczciwego Tramińskiego o to mógł posądzić, mówił mecenas, dokąd idziesz? na śniadanie? nieprawdaż?
— Szanowny mecenasie, śmiejąc się udobruchany rzekł Tramiński czując się bardzo szczęśliwym że się tak na człowieku omylił — u mnie śniadanie z obiadem a często i z wieczerzą stanowi nierozłączną całość, ale idę jeść, to prawda.
— No, to zrób mi tę grzeczność, chodź ze mną pod karasia, ja w domu jeszcze nie mam nic gotowego, ale rad będę sobie stare czasy młodości przypomniéć za skromnym stołem. Mam chwilę czasu, pogawędzimy.
Tramiński słuchał i uszom nie wierzył, jakaś nieufność odzywała się w nim, ale poczciwy człek strofował samego siebie za nią. Poszli razem śmiejąc się i gawędząc pod karasia, gdzie od lat dziesięciu noga mecenasa nie postała. Szkalmierski kazał dać izdebkę osobną, zadysponował śniadanie obfite, i zasiadł za stołem, prosząc ubogiego kancelistę aby z nim ceremonii nie robił.
— Gdybyś był odemnie tak widocznie nie unikał, rzekł, byłbym cię dawno umieścił w mojéj kancelaryi, ale byłem tego przekonania zawsze że się gniewasz na mnie.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/122
Ta strona została skorygowana.