Tramiński był ucieszony, oglądał, pytał, podśpiewywał.
— Coś mi mój jegomość dziś w bardzo, chwała Bogu, różowym humorze.
— A no? widzisz to, miałem dwie niemałe pociechy.
— Na jeden dzień aż dwie! zawołał Wilmuś, to się posypało.
— Pan Bóg łaskaw, ale potém trzeba będzie zapościć. Ponieważ śniadanie i to dobre — nic mnie nie kosztowało, jestem dłużny Opatrzności i oto — masz złotówkę dla pokrzepienia się, wyjąwszy zawsze, wódkę.
— Ja już wódki nie piję — rzekł Wilmuś.
— No! no! dawno?
— Od czasu, trudno to wytłumaczyć, jak znalazło się tak, że się komuś na świecie przydać mogę.
Tramiński spojrzał mu w oczy.
— Dzięki Bogu, zawołał, omyliłem się dwa razy, na tobie i na drugim jeszcze, obu was zbyt źle osądziłem — ciebie żeś niepoprawny, tamtego że zgubiony, bo bez serca, a ma serce! o! ma serce.
— Wolno spytać? któż to taki! dobrzeby wiedziéć kto ma serce? szydersko ozwał się Wilmuś.
— Nie znasz go. Mecenas Szkalmierski.
Na to imię Wilmusiowi wypadło z rąk dłuto spojrzał dziko i jeszcze dziczéj się rozśmiał.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/130
Ta strona została skorygowana.