— Tak, zbrodnią, zawołał ciskając drzewo o ziemię Wilmuś, matkę, rodzoną matkę wygnał z domu, bo się jéj wstydził, bo chce uchodzić za paniczyka.
Tramiński pobladł.
— Ale czyż prawda?
— Klnę się wam na ukrzyżowanego, rzekł Wilmuś, widziałem ją, spotkałem, znam.
— Ty?
— A no, co dziwnego? — śmiało zawołał chłopak, — jego matka i moja, siedziały w jednym rzędzie na jatkach. Człowiek, który się zapiéra matki nie może miéć serca.
— Nie chce mi się temu wierzyć — odparł zwolna Tramiński, — wiem że nie kłamiesz nigdy.
— Wierzcie, lub nie, jak się wam podoba, ale jeśli mnie nie dajecie wiary, pamiętajcie z nim być ostrożnie. Znam go, przez matkę, a i wyście pewnie słyszeli może o niéj, o pannie Tekli.
— No, tak, panna Tekla sama go porzuciła.
Wilmuś się uśmiéchnął.
— Dobrodzieju — rzekł — gdy się diabeł łasi, najstraszniejszy, ja więcéj nie powiem.
Tramiński zadumany wszedł do swojego mieszkania. Wilmuś téż już nie śpiéwał, chmurny siadł jeszcze do roboty, włożywszy złotówkę do kieszeni i głęboko się zamyślił, a nieprędko gniewne czoło mu się rozmarszczyło przy pracy.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/133
Ta strona została skorygowana.