— A! no, i toć przecie handel, dobroduszny odpowiedział Tramińki, musi piéniędzy szukać, dostać dostać, kłopotać się i powinien zarobić.
— Zapewne, zapewne — mruczał gospodarz wciąż pochylając próżny kufel a nie śmiejąc dopomniéć się już o drugi — ale tych dwanaście, piętnaście nie wyłazi mi z głowy. Wiész asan, że na innym handlu i z wielką ryzyką, trudno więcéj zrobić. A tu gładziuteńko.
— On tak mówi.
— A juściż po cóżby kłamał, piéniędzy, jak sam powiada, nie potrzebuje.
— Mówi, że się opędzić nie może.
— To cały sekret jego krescytywy, dodał pan Sebastyan.
— Ze szlachtą ma stosunki. Szlachta bywa goła, o! bywa goła, frymarczy majątkami, robią się wielkie interesa, a przy każdym gdy się coś upiecze...
Tramiński potakiwał.
— Po prostu handel.
Sebastyan się zamyślał.
— A jakże się téż o mnie odzywał? czy z przekąsem?
— Uchowaj Boże.
— Bo to my się znamy i nie znamy. W domu u mnie nie był nigdy. I bałbym się go do kata —
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/149
Ta strona została skorygowana.