— A! szkoda wielka, bo oto właśnie mój dobry łaskawca i przyjaciel Zwiniarski Sebastyan, życzył sobie widziéć się z mecenasem, a chory na gardło, sam tu przyjść nie może.
— To mi pan Bóg zsyła! zawołał w duchu mecenas, i oczy mu zabłysły — może potrafię dobrać się do jego kieszeni. Głośno zaś dodał.
— To nic, to nic — chociaż mam roboty dość, gotowem mu służyć. — Ale nie wiész panie Tramiński, co to za interes?
— Nie — nie — to jest domyślam się, rzekł stary, pewnieby się chciał poradzić co do kupna kamienicy od Paskiewiczów, może co do procesu o ogród.
Tramiński spoglądał bojaźliwie i poprawił siwych włosów resztę, które miał zwyczaj z tyłu zarzucać na wygładzoną łysinę, gdy włosy na złość uparcie mu spadały na kołnierz.
— Kiedyżbym mógł służyć panu Sebastyanowi? spytał Szkalmierski.
— Ale kiedy wola i łaska, teraz jeszcze i południa niéma, może o dwunastéj? jabym go uprzedził??
— Bardzo dobrze, około dwunastéj.
Tramiński skłonił się, poszedł na palcach do drzwi, we drzwiach ukłonił się z uśmiechem powtórnie i bardzo ostrożnie, bez stukotu drzwi za sobą zamknął.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/174
Ta strona została skorygowana.