ka książek francuzkich na komódce, a co najwięcéj, ujrzał wśród tych niepozornych starych komnat i sprzętów Polcię, która miała postać i twarz jakby z innego świata. Dotąd mecenas zaledwie o istnieniu jéj wiedział, nie mógł się ani domyślać pod dachem pana Sebastyana, człowieka bardzo prostego i mało ukształconego — takiego wytwornego kwiatka cywilizacyi.
To mu sprawiło roztargnienie, jak nierozwikłana zagadka. Piękność Polci wydala mu się w tém otoczeniu nadzwyczajną, promieniejącą.
Ale nie było czasu ani pytać, ani się przypatrywać, panna Apolonia znikła, pani Sebastyanowa ukazała się, przywitała i wyszła, zostali sam na sam z gospodarzem.
— Bardzo panu mecenasowi jestem wdzięczny, żeś się do mnie fatygował. Bóg widzi, odezwał się rzeźnik, byłbym mu sam służył, ale choruję na gardło.
Wskazał na obwiązaną szyję.
— Cóż pan rozkaże? zapytał mecenas.
— Oto krótko węzłowato, rzekł piérwszy, napytałem sobie trochę biédy. Zatargowałem dom sąsiedni u Paskiewiczów, drożą mi się. Słyszałem że pan masz wpływ na nich. Ja tam nie chcę z nich korzystać, Bóg widzi, ale znowu za co oni mnie mają drzéć, kiedy ruina ta więcéj nie warta nad to co daję.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/179
Ta strona została skorygowana.