Strona:Złoty Jasieńko.djvu/186

Ta strona została skorygowana.

— Tatko, nie mam w tém zasługi, zawołała, tak mi jest dobrze.
Mecenas był zupełnie zbity z tropu, patrzył, czuł że nie czyni wrażenia, że panna się nie miesza wcale; miał się prawie za obrażonego, sądził bowiem że wywoła zachwyt, wyglądał na wirtuoza który po kilku świetnych pasażach czeka oklasku a spotka milczenie.
Na tém skończyły się odwiedziny mecenasa w domu p. Zwiniarskiego, gdyż do przeciągnienia bystrości nie znajdował. Sama przyzwoitość nie kazała być za piérwszym razem zbyt natrętnym i narzucającym się. Spojrzał na zégarek, powoli wciągnął rękawiczki, kilkakroć jeszcze wzrokiem starał się urzec piękną Polcię, i nareszcie z wielkiemi ceremoniami rodzinę pożegnał. P. Sebastyan odprowadził go do progu.
— A zatém, rzekł, jeśli się okazya trafi do ulokowania, to jest do obrotu piéniędzmi, masz mnie pan na zawołanie.
Mecenas, podziękowawszy za zaufanie frazesem wielce skomplikowanym, wyszedł uszczęśliwiony. Powiedzielibyśmy najszczęśliwszy, gdyby był wrażenie uczynił na pięknéj córce gospodarza; instynkt mówił mu że w tém mu się nie powiodło.
Szkalmierski był jeszcze na wschodach, gdy p. Sebastyan przybiegł do córki i żony.
— A co? spytał — prawda że człowiek?