dy piękne, wysłane dywanem, oświecone lampami, wiodące na piérwsze piętro.
Tramiński przez chwilę z zaciśniętemu usty przypatrywał się przechodniom, ale ukryty w cieniu. Na twarzy jego malowało się jakby politowanie jakie, a nie zazdrość i gniéw. Rysy zdawały się mówić: — Długo to potrwa?? Ufasz doli, czy cię ona nie zawiedzie? Jesteś że szczęśliwym, choć się być nim nie wydajesz?...
Dwóch ludzi zatrzymało się na chodniku.
— Idziesz do Szkalmierskiego? zapytał jeden.
— A ty?
— Ja także, pójdziemy razem.
— Prosił cię na wieczór?
— Naturalnie.
— Ma być mnóstwo osób.
— No, proszę cię, powiédz mi otwarcie, czy ty rozumiesz jak ten człowiek do tego doszedł? do téj konsyderacyi, wiary ślepéj, do tego znaczenia i do tych dostatków?
— Ja tak dobrze jak ty tego nie rozumiem. Ma szczęście, bo nie powiem żeby znowu talent był tak nadzwyczajny. Na oko zdaje się bogatym.
— Uważałeś co za apartament! usługa! wino! przyjęcie! cygara! Wszak ci wiemy co to kosztuje; osób tyle bywa.
— Jakże nie! ale co nam w to wchodzić, jak to wszystko przyszło i jak pójdzie. Ludzie gadają
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/20
Ta strona została skorygowana.