— Los mój składam w ręce twe, szlachetny człowieku! tragicznie ozwała się pani Źabicka, pomnij że masz go na swéj odpowiedzialności.
To mówiąc ścisnęła żywo rękę odurzonego tém wszystkiém mecenasa, i zwolna, powłóczystym krokiem, oglądając się nań, wyszła z salonu.
Szkalmierski powrócił pożegnawszy ją i padł znużony w krzesło, w głowie mu się zawracało. U drzwi na które patrzył zdawało mu się widziéć jeszcze widmo matki z krzykiem i rozpaczliwym ruchem, opuszczającą próg przeklętego domu.
Jakkolwiek samolub i ostygły, uczuł zgryzotę, która go samego zdziwiła; nie mógł myśléć, wspomnienie matki powracało uparte, groźne, niepokojące. Powietrze pokoju go dusiło, głowa pękała, pochwycił za kapelusz...
Chciał się przejść bez celu, bez myśli, aby spocząć i ukołysać zburzony umysł, pewnym będąc, że w domu spokoju mu nie dadzą.
Na wschodach minął się z Jackiem, który nań pochmurne rzucił wejrzenie, i wyszedł.
Jakim sposobem, sam o tém nie wiedząc, znalazł się wkrótce na uliczce Ogrodowéj, naprzeciw mieszkania matki, o tém sam nie wiedział. Cóś go ciągnęło i pchało. Zawahał się, obejrzał dokoła, pusto było, żywéj duszy wśród tego cichego kąta. Skoczył w bramę i na wschody.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/203
Ta strona została skorygowana.