— Raz potrzeba się rozmówić stanowczo, i zapobiedz podobnym historyom. Jestem tu, zajdę...
Dom był pusty, nie spotkał nikogo. Na górze od mieszkania matki drzwi stały otworem, wszedł, ale tu nie było żywéj duszy. Co dziwniejsza, rzeczy pani Mateuszowéj, które były jéj własnością, zostały zabrane, znikła nawet klatka z ulubionym kanarkiem. Mecenasa tknęło cóś.
— Cóż to ma znaczyć? wszakżem się nie omylił?
W téj chwili sługa z przeciwka pokazała się w progu.
— Cóż się stało z tą panią, która tu mieszkała? zapytał Szkalmierski.
— A ja tam nie wiem, bąknęła służąca. Kto tam ich zrozumié, licho ich wié, jak się wnieśli, tak się i wynieśli. Niéma może pół godziny, narobili takiego rwetesu, jakby się tam paliło, albo co! Chwytali, rwali, nieśli, a stara jéjmość płakała, co aż mdlała.
— Kto taki? kto wynosił?
— A ja tam nie wiem kto taki. Co ja miałam pytać o to, co się do mnie nie należy. A mnie ani swaty, ani braty, to cóż do tego. Był jakiś chłopiec, i jakaś panna, co potém pod ręce ujęli jéjmość, i poprowadzili ztąd...
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/204
Ta strona została skorygowana.